Lecieli bardzo długo gwiezdną autostradą. Ich podróż wydawała się trwać bez końca. Dzieci, zmęczone atrakcjami dnia, usnęły w saniach, wtulając się w furto polarnego niedźwiedzia. Mała Isia wsunęła kciuk do ust i zaczęła go ssać. Widać było po niej, że zasnęła na dobre. Tylko jeden Kondzio nie spał. Ktoś musiał prowadzić sanie po mlecznym szlaku nocnego nieba. Zmęczenie dawało mu się we znaki i co jakiś czas wytężał swoje gały, by się ocknąć. Nagle poczuł zimny i silny podmuch wiatru, który był na tyle mocny, że renifer miał poważny problem z utrzymaniem sań na autostradzie. Starał się jak mógłby zachować równowagę i sanie na pasie autostrady, lecz była to nierówna walka. Dzieci, wybudzone ze snu nagłym kolebotaniem, próbowały zorientować się w sytuacji. Wiatr zdmuchiwał wszystko, co napotkał na swej drodze i zamieniał we wraki. Domostwa pozbawił dachów. Drzewa szumiały z przerażenia, a zwierzęta uciekały w popłochu do lasu, chowały się w norach, dziuplach i ziemiankach. Po chwili nie było widać ani jednego żywego stworzenia.
– Trzymajcie się! Spaaadamyy! – Krzyknął spanikowany Kondzio.
Niedźwiedź polarny objął mocno Anielkę.
– Nie bój się pączuszku, jeśli mamy zginąć, zginiemy razem.
Monisia i Emi przytuliły się trzymając z całych sił swojego brata Maksa.
– Nie chcę umierać! Co będzie z Mike’m? Co ze świętami? Co z rodzicami? Na pewno martwią się o nas. – Płakała Isia.
– Zrób coś misiu, jesteś taki silny, uratuj nas. – Panikowały dziewczynki.
Maks objął siostry. Mimo, że sam był równie przerażony.
– Nie bójcie się, to nie może się tak skończyć. Trzeba wierzyć, że będzie dobrze. Słyszycie? Wszystko będzie dobrze! – Rzekł.
Sanie, z coraz większą prędkością, wirowały na gwiezdnej autostradzie spadając w dół.
– Kocham was siostrzyczki, kocham was. Wiem, że często wam dokuczałem, ale kocham was najbardziej na świecie i rodziców też. – Krzyczał chłopiec. – Nie bójcie się! Spójrzcie, tam na morzu pływa jakiś statek. Spróbujcie tak wysterować sanie, by wylądować na nim.
Renifer próbował skręcić z autostrady, lecz wiatr nie dawał za wygraną. Tomcio przechylił się w saniach, by wysterować je w kierunku morza. Dziewczynki też parły mocno na niego. Sanie przekrzywiły się na prawą stronę zgodnie z kierunkiem wiatru i lecieli wprost na statek, na którym dojrzał ich młody wiking, sepleniący z braku części uzębienia, albinos.
– Coś na nas łeci, panie kapitanie. – Zwrócił się do Jonsona. – Kosmici?
Kapitan wytrzeszczył swoje zapijaczone od rumu gały, lecz nie mógł dojrzeć kształtu zbliżającego się do łajby obiektu.
– Muszę to nakłęcić i wrzucić na *ju tuta. – Młody wiking wyjął telefon i zaczął kręcić namierzony przez niego latający obiekt. Ledwie włączył nagrywanie w komórce, a latający obiekt spadł wprost na niego i rozłożył go na łopatki, wytrąciwszy mu telefon z ręki.
– Co łobisz bałanie? – Krzyczał zdenerwowany wiking.
Kapitan Jonson podszedł do przybyszy i zaczął przyglądać się z wielkim zaciekawieniem. Po czym podszedł do młodego wikinga, podał mu rękę, by wstał. A gdy ten wstał kapitan strzelił go w łeb.
– Kosmici, idioto? Mówiłem, że masz nie pić rumu podczas służby na łajbie! Czy te urocze dzieci, pokraczny renifer i opasły niedźwiedź wyglądają na kosmitów? – Zapytał kapitan, po czym ponownie trącił wikinga w łepetynę.
– Uprzejmie donoszę, panie kapitanie, że nie. Chciałbym też zauważyć że cały łum wypił pan kapitan.
Na morzu panował sztorm. Kapitan sprowadził gości do swojej kajuty.
– Stara ta łajba i mało luksusowa, ale da schronienie na czas sztormu. Jest wykonana z najlepszej jakości surowców. Gdzie wędrujecie w taką pogodę? – Spytał stary Jonson, czkając z nadmiaru płynu w organizmie.
– Musimy uratować święta. Pomożesz nam? – Wyrwało się Isi.
– Święta? Na co? Komu? Dajcie spokój. Wrócilibyście lepiej do ojca i matki. Na pewno martwią się o was. – Odrzekł, głośno czkając, Jonson po czym rozkazał swej załodze poczęstować gości resztkami z kolacji.
Wiking przyniósł misę czerstwego pieczywa i dzban wody
– Łałytasy to nie są, ale zapełnią brzuchy na jakiś moment. – Uśmiechnął się, po czym w podskokach się oddalił.
Sztorm huśtał łajbą całe dwa dni. Wydawałoby się, że statek tak mocno uderza o fale, iż lada moment pęknie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Kapitan Jonson spuścił sanie na morze, wręczył chłopcu stary, sfatygowany kompas, wskazał kierunek i pożegnał się z nimi.
– Dalej musicie płynąć sami. My zmierzamy w innym kierunku, naszym kursem jest Islandia. Będę trzymał za was kciuki, choć sam nie przepadam za świętami. Zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy bardzo potrzebują tego okresu w swoim życiu. Dla niektórych jest to okazja, dla niektórych wymówka, dla innych wspomnienia. – Powiedział kapitan wsuwając do plecaka bochen czerstwego chleba. – Na was już czas, trzymajcie się kierunku. – Poklepał misia i renifera po grzbiecie i uściskał dzieci.
– Słyszałem kiedyś o stałym, ślepym, chytłym bołsuku, który zamieszkuje Zimowy Las. Nie jest chyba głoźny, ale zachowajcie czujność. – Szepnął wiking niedźwiedziowi na ucho.
Płynęli szalupą zgodnie z wytyczonym kierunkiem. Maks, przeszczęśliwy z prezentu, który otrzymał od kapitana, co chwila sprawdzał kierunek w starym kompasie. Co parę minut zerkał na niego, by nacieszyć oczy. Kompas był stary i bardzo sfatygowany, ale Maks traktował go jak największy skarb.
– Ciekawe, jakby to było być piratem? – Rozmarzył się, zbaczając z właściwego kursu. Emi szurnęła go, by się ocknął.
– Przestań marzyć i zacznij uważać. Miałeś pilnować, a tymczasem zboczyliśmy z kursu. Lepiej żebym ja wzięła ten kompas, ty jesteś nieodpowiedzialny. – Powiedziała Emi szarpiąc się z bratem.
– Odwal się! – Maks odepchnął siostrę tak mocno, że wypadła z sań.
Monisia zaczęła płakać. – Spójrz, co zrobiłeś!
Tomasz od razu wskoczył do lodowatego morza i wyciągnął Emi na powierzchnię. Był zaskoczony, że tak świetnie pływał. Zapomniał już, że chodził z mamą na basen. Nic w tym dziwnego, w końcu to było jego dawne życie i Tomcio stracił już nadzieję, że kiedykolwiek wróci do niego, do rodziny i przyjaciół. Lecz teraz nie miało to żadnego znaczenia. Wciągnął Emi na sanie, uderzył łapą w mostek, aż chlusnęła z niej woda, której się nałykała wypadając z sań. Jednak nadal nie odzyskiwała przytomności. Isia położyła głowę na jej klatce i rozpaczała.
– Obudź się, obudź się. – Błagała siostrę zalewając się rzewnymi łzami. – Mam dość, chciałabym wrócić do domu, do rodziców. Tęsknię za mamą. – Łkała.
– Nie możemy zawieść Mike’a. Nie możemy się poddać. On na nas liczy. Jesteśmy mu potrzebni. Nigdy nas nie zawiódł. Każdego roku odwiedzał miliony dzieci, nie opuścił żadnego domu, nie zapomniał o żadnym dziecku. Nie straszna mu była żadna pogoda. – Przemówiła, wciąż jeszcze słaba, Emi.
Z daleka dostrzegli Zimowy Las. Minął kolejny dzień nim podryfowali do lądu.