Na moim podwórku chłopcy najczęściej bawili się

w wojnę.

Grabili, zabijali, umierali.

Patrzyłam z przerażeniem na nich, kiedy wczuwali

się w rolę. Unicestwiali się wzajemnie.

 

Bywało, że musiałam przejść przez to piekło,

by dotrzeć na drugą stronę ulicy

i udzielić pomocy młodszemu bratu

w łapaniu jakiegoś przestępcy.

 

Nie umiałam pojąć radości z pyrrusowego zwycięstwa,

tak jak oni nie potrafili pojąć daru kreacji.

Dla nich zawsze byłam tylko dziewczyną z iskrą,

która niosła światło, tam gdzie go zbrakło.

Moją ulubioną zabawą była zabawa w Boga.

Siadałam zazwyczaj na szarym krawężniku,

który niczym margines wytyczał obszar.

 

Nie odwracając wzroku otwierałam zeszyt.

Na białym obłoku kartki słowem kreowałam świat

w pozytywnych odcieniach emocji.

Niebieskim tuszem zakraplałam lalkom duszę.

 

Nigdy nie zapraszali mnie do swoich zabaw,

mówili, że dla boga i kobiet na wojnie miejsca nie ma.

Mieli rację.

On jest wiecznością, a wojna …

każda wojna kiedyś się skończy.