Było już bardzo późno, kiedy dzieci wróciły z rodzicami z przyjęcia imieninowego od wujka Waldusia, który był bardzo sympatycznym człowiekiem, wszystko potrafił obrócić w żart i śmiał się nawet z suchych żartów Strasburgera.
Wnosił mnóstwo radości w każde nudne przyjęcie, na których mieliśmy obowiązek się pojawiać i uśmiechać do starych ciotek, które od lat, jak mantrę, powtarzały jedną kwestię „ależ urośliście, jakie ładne i grzeczne dzieci”. Oj, już byśmy pokazali tym starym kwokom, jacy to my jesteśmy grzeczni i uroczy, ale niestety, mimo naszego wrodzonego uroku, jakoś nie zaprosiła nas żadna z kwok do siebie ani na ferie, ani na wakacje. Może to i lepiej? Kto by wytrzymał ich wieczne gdakanie „nie dotykaj, zostaw, nie rusz, nie wolno!” To prawie jak wypoczynek w skansenie lub muzeum.
To był bardzo ciężki dzień dla nas. Mała Malwinka marudziła z powodu wyrzynających się zębów, a i ciotka marudziła, i marudziła bardziej od niej „Waldek to, Waldek tamto”. Była na tyle nieznośna, że nasz tato zapytał.
– Kto tu w końcu ząbkuje?
Ojciec, wraz z wujkiem Waldusiem, chcąc lekko znieść marudzenie ciotki w obawie, żeby sam nie zaczął marudzić, wznosił toasty pośpiesznym ruchem, jeden za drugim. Gdy w końcu zebrał się na odwagę, by powiedzieć ciotce Joannie, żeby nie marudziła, sam zaczął dziwnie, ale znajomo bełkotać.
– Szicho już, szego się czepiasz Walll-dusia? Chopak ma imieniny, dzwoń po takse, tera nał!
Taksówkarz zatrzymał auto przed samiutką klatką schodową, tak jakby spodziewał się, że tata zaniemoże na nogi. Dotarliśmy do mieszkania i nie mogliśmy doczekać się, aż znajdziemy się w naszym cichym pokoju, w ciepłych łóżeczkach.
– Mamooo, czy musimy się myć? – Spytała ziewająca Emilka.
– Jak dla mnie możecie śmierdzieć, tylko nie wołajcie mnie w nocy, gdy muchy będą na was siadać. – Zaśmiała się mama.
– Do mycia! – Ryknął tata, po czym bezwładnie upadł na kanapę uderzając się w głowę o stolik kawowy i zasnął.
Udaliśmy się do łazienki na krótki, przymusowy prysznic, potem umyliśmy zęby i w końcu znaleźliśmy się w wymarzonych łóżeczkach. Było tak miło i cieplutko, że oczy same się zamykały. Pewnie już byśmy spali, gdyby nie te moje parszywe i gadatliwe siostry, które knuły jak i gdzie szukać prezentów. Są takie głupie. Aż mi wstyd przed kolegami, kiedy pytają któregoś z nich, co im przyniesie święty Mikołaj. Te durnoty wierzą w starego leniwego grubasa, który podobno przynosi dzieciom prezenty. Przecież tłumaczyłem im tyle razy, że rodzice śmigają po sklepach w poszukiwaniu promocji, znoszą do chałupy tony chińskiego badziewia i jakieś słodycze, po czym bunkrują to po kątach, najczęściej u taty w szafie z koszulami. Ech, szkoda gadać. Niech sobie wierzą, w co chcą, ja wiem swoje i tyle. Przyznam, że też zacząłem rozmyślać o prezentach. Właściwie, to w tym roku jeszcze nie zdecydowałem, co bym chciał dostać na gwiazdkę. Marzę o psie, ale to nierealne marzenie, bo tata powiedział, że pies nie wchodzi w jakiekolwiek nasze wspólne plany, a mama powiedziała, że pies to nie jest zabawka i, że nie można dawać zwierząt w prezencie, bo wtedy spada bardzo duży obowiązek na obdarowanego. Więc muszę pomyśleć nad czymś z gazetki, wtedy pewnie dostanę to, o co poproszę. Rozmyślałem tak długo, że zupełnie straciłem poczucie czasu i już zasypiałem, kiedy Isia zaczęła drzeć japę w niebogłosy.
– Zobacz Maks, samolot, samolot leci, patrz!
– Sklej wary głupia, rodziców obudzisz! – Warknąłem.
– Ty, Maks, ona ma rację. Po niebie lata coś świecącego, zobacz, ale jaja, może to Mikołaj? – Mówiła podekscytowana Emi.
– Taa, jasne i co jeszcze? Może Umizoomi? Do świąt Bożego Narodzenia jeszcze trzynaście dni, wieśniary! – Wyprowadziły mnie z równowagi.
– Umizoomi, hujaaaaa! – wrzeszczała szczerbata Isia.
Usłyszałem świst petardy i po chwili mój wzrok był skierowany na okno, za którym zobaczyłem zbliżającą się łunę światła i ogromny, oślepiający blask poraził moje oczy. Dostrzegliśmy postać w kształcie chudej chabety, jakąś bambaryłę w wozie i jeszcze jakąś niewyraźną postać.
Jak się okazało to wcale nie była żadna chabeta tylko renifer pędzący niczym błyskawica. Dziwne było to zjawisko, lecz nie na tyle, by zadziwić dwie mądralińskie dziewczynki. Nieraz przecież widziały w telewizji sanie Mikołaja zaprzęgnięte do kilku reniferów.
– To na pewno tu, spójrzcie, jaki piękny balkon. – Dzieci usłyszały nieznajomy głos, zapewne jakiejś nastoletniej dziewczynki.
Nagle kopyta zastukały w szybę, okno się otworzyło i zrobił się straszny przeciąg. Do pokoju, na skrzydłach wiatru przez otwarte okno, wleciał renifer imieniem Kondzio targając za sobą przeogromne, pięknie kute sanie, w których siedział niedźwiedź polarny o poczciwym pysku i piękna dziewczynka, która właśnie próbowała wysiąść z sań dzięki pomocnej łapie misia. Anielka rozejrzała się po ciemnym pokoju i nie mogła wyjść ze zdziwienia jak trójka dzieci może gnieździć się w jednym pokoju, kiedy ona, jako rozpieszczona jedynaczka, ma trzy pomieszczenia do dyspozycji (sypialnię, garderobę i pokój zabaw).
Isia obserwowała niespodziewanych gości z rozwartą buzią i co rusz przecierała zmęczone ślipia, myśląc, że śni. Nawet ja rozdziawiłem buzię ze zdziwienia. Ciemno już było, bo zmrok opanował całą naszą wioskę. W pokoju również panowała ciemność. Włączyłem latarkę, by sprawdzić, kim są niespodziewani goście.
– Hej, zdurniałeś? Chcesz nas oślepić? – Mruknął złośliwie Kondzio.
– Dlaczego twoja kamizelka i kopyta świecą? – Zagaiła, Isia, która wcale, a wcale nie sprawiała wrażenia przerażonej.
– To odblaski. Dostałem je od Mike’a. Dzięki nim jestem widoczny dla innych użytkowników gwiezdnej autostrady.
– Gwiezdna autostrada? A co to? Gdzie to? Czy tam też płaci się za przejazd? – Dopytywała ziewająca Emilka.
– Dzięki Bogu jeszcze nie, być może dlatego, że chciwi ludzie jeszcze o niej nie wiedzą. E tam, szkoda czasu na gadanie. Zbierajcie się! Zabieram was do naszego szefa.
– Kim jest wasz szef? Czy to jest porwanie? – Dalej dopytywała Emi.
– Jestem Konrad, dla przyjaciół Kondzio, a to Anielka, wnuczka Mike’a i Tomcio, mój rodzony brat. Ja jestem reniferem, a mój brat polarnym niedźwiedziem, ale kiedyś byliśmy normalnymi dziećmi, zupełnie jak wy. To nie porwanie, nie obawiajcie się. Stary Mike jest naszym szefem, można by tak powiedzieć. Potrzebujemy waszej pomocy. Wyjaśnię wam wszystko w drodze do Santa City, tylko błagam, pośpieszcie się.
– Czas nagli! Załóżcie coś ciepłego, wieje tam północny wiatr. Cała kraina pokryta jest białym płaszczem puchatego śniegu, a ulice pokryte są lustrzanym lodem. – rzekła Anielka.
Dzieci pośpiesznie ubrały się w ciepłe swetry, kalesony, spodnie, śniegowce i puchate kurtki. Emi zwinęła mamie srebrzysto-szare futro z szafy.
– Mam nadzieję, że żadne zwierzę przy tym nie ucierpiało. – Rzekł niedźwiedź polarny marszcząc brwi.
– Pewnie, że nie, gamoniu. Moja mama nie pozwoliłaby na skrzywdzenie kogokolwiek. To sztuczne futro, ale równie ciepłe. – Tłumaczyła się ośmioletnia dziewczynka z dziwnym oburzeniem.
Zapakowali plecak Maksymiliana możliwie jak najpełniej w rzeczy, które zdawało im się, że zawsze mogą się przydać. Isia siedziała już w saniach i nie mogła doczekać się spotkania ze „starym”. Przyglądała się bardzo dokładnie saniom, które znacznie różniły się od sanek, które zrobił dla niej dziadek. Były bardzo potężne, a jednocześnie bardzo lekkie.
– To pewnie amelinium. – zachichotała.
Dzieci pośpiesznie wskoczyły do sań. Renifer machnął ogonem, by wykurzyć z niego resztę magicznego pyłu, który nadawał saniom lekkość piórka. Poderwał się do lotu, gdy Emilia zauważyła, że jeden z jego odblasków na kopycie przestał działać.
– Kondzio stój! Twój odblask nie działa! – krzyczała spanikowana.
– Osz kurza twarz, nie możemy ruszyć bez dostatecznej widoczności dla innych. O tej porze jest wzmożony ruch i ograniczona widoczność na gwiezdnej autostradzie. Kurza twarz, niedobrze, nie zdążymy! – Panika udzieliła się także reniferowi. Uronił łzy, które w magiczny i niewytłumaczalny sposób zmieniły się w perłowe kulki. Emi pozbierała je z dywanu i spytała.
– Czy mogę je zatrzymać? Są przepiękne.
Renifer kiwnął głową, że w zasadzie jest mu wszystko jedno. Mała wepchnęła je pośpiesznie do kieszeni futra i ucałowała Kondzia.
– Czekajcie, mam pomysł! – Dziewczynka wyskoczyła gwałtownie z sań i wyciągnęła pojemnik z zabawkami. Wyjęła wnet odblaskową bransoletkę, którą kiedyś dostała od taty i zaczepiła Kondziowi na przednim kopycie. Wepchnęła jeszcze kilka zapasowych do plecaka, tak na wszelki wypadek. Kiedy byli już widoczni i gotowi na największą przygodę życia Anielka wypowiedziała zaklęcie i unieśli się w powietrzu, po czym błyskawicznie wylecieli przez otwarte, na oścież, balkonowe okno. Isia, w ostatniej chwili, zdążyła złapać za ogon pluszową foczkę, bez której nie potrafiła zasnąć. Była to jedna z wielu jej ulubionych przytulanek.