W Santa City trwała sroga zima. Nie oszczędzała nikogo i nie zamierzała ustąpić. Jeziora i stawy pokryte były lustrzanym lodem, a drogi były zawalone zaspami śniegu.
Dzieci elfów były zachwycone, że w końcu mogły wykorzystać łyżwy do jazdy po lodzie, które dostały w prezencie gwiazdkowym. Mimo, że w wiosce panował wirus grypy, dzieci w ogóle nie były tym przejęte. Uważały wręcz, że to ich nie dotyczy. Tymczasem wirus atakował coraz więcej mieszkańców i wybuchła straszna epidemia. Śmiertelny wirus zabijał coraz więcej ludzi i zwierząt w Santa City i jego okolicach. Nie szczędził ani najstarszych, ani najmłodszych mieszkańców osady. Święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi, smutnymi krokami.
Dzieci urządzały zimowe zabawy w wojnę na śnieżki, wyścigi saneczkowe lub jazdę na łyżwach po zamarzniętym stawie nieopodal fabryki zabawek i warsztatu. Gdy Bożena i Olo wracali z fabryki ściągali swoich urwisów z lodowiska. Ich dzieci, jedne z młodszych, popisywały się przed swoimi rówieśnikami najcudowniejszymi akrobacjami na łyżwach. Olo strasznie się zdenerwował, na swoje dzieci, które nie usłuchały zakazu wychodzenia z domu.
– Przecież prosiłem, ostrzegałem i nic. Robią co chcą. Już nawet mnie przestały słuchać. – Mruczał pod nosem gniotąc ze złości czapkę w garści. Nagle wrzasnął tak, że nawet jego żona podskoczyła ze strachu.
– Do domu! Biegiem! Za złamanie zakazu wychodzenia z domu w czasie epidemii będziecie mieli szlaban na wychodzenie do końca roku, a w ramach rekompensaty za nerwy moje i waszej matki posprzątacie cały dom na błysk. Zrozumiano?
– Dobrze, że koniec roku już niedaleko hi, hi, hi. – Zachichotała Aurelia bratu na ucho.
– Bożydarze, twoje spodnie są przemoczone. Dlaczego narażasz siebie i siostrę tak lekkomyślnym zachowaniem? Zabroniłam korzystać z lodowiska na Sopelkowym Stawie. To zbyt niebezpieczne. Przed fabryką macie sporą ślizgawkę. Pan Genio zalał ją przed tygodniem specjalnie dla was. – Żądała wyjaśnień, równie zdenerwowana, mama.
– Ależ mamo, ta ślizgawka jest dla mięczaków, nie dla takich asów łyżwiarstwa jak my. – Kłócił się mały elf.
– Być może, ale nie grozi utopieniem się w razie pęknięcia lodu. Koniec dyskusji! Zabraniam wam wchodzenia na zamarznięty staw. Jeśli teraz nie posłuchacie, nie ujrzycie śniegu ani nie założycie łyżew do kolejnej zimy. Zrozumiano? – Matka zagrzmiała srogo i wydawało się głośniej niż ich ojciec. Zresztą całą powrotną drogę do domu suszyła im głowę.
Następnego ranka, gdy rodzice wyszli do pracy, małe elfy zabrały się do przedświątecznego sprzątania domu jak im przykazano.
– Ja wytrzepię dywany, bo to męskie zadanie, a ty wyszorujesz kibel. – Zdecydował Bożydar.
– O nie! Nie ma mowy! Nie będę szorować kibla. Dlaczego zwalasz zawsze na mnie najgorsze prace? Jestem damą, nie będę pucować kibla, zrób to sam cwaniaczku! – Zbuntowała się Aurelia.
– Okay, okay. Ja wytrzepię dywany, a ty… a ty… już wiem! Posprzątasz w naszych pokojach, a potem razem umyjemy podłogę. – Szyderczo uśmiechnął się elf, jakby miał zupełnie inny pomysł na domowe porządki.
Zwinął dywan z salonu, przerzucił przez ramię i wyszedł na podwórze. Wcale nie miał zamiaru trzepać jakiegoś tam dywanu. Wyszedł za furtkę, rozłożył go na śniegu, odepchnął się rękami i zjechał, niczym błyskawica, ze sporego wzgórka za domem. Zabawa była niesamowita. Tak mu się spodobało, że zjechał drugi raz, trzeci i kolejny, aż stracił poczucie czasu. Banda podwórkowych dzieciaków podbiegła do niego i po chwili już wszyscy zjeżdżali na dywanie po śniegu.
– Jupi, jestem Aladynem! – Dało się słyszeć radosne okrzyki dzieci.
Aurelia właśnie skończyła sprzątać ich pokoje na piętrze i, gdy schodziła do salonu, zauważyła, że trzepaczka wisiała na haku przy schodach. Złapała więc zdenerwowana za trzepaczkę, otworzyła okno na półpiętrze i zaczęła wymachiwać nią krzycząc.
– Zapomniałeś trzepaczki! Boziek!
Banda elfów obejrzała się za Aurelią, po czym równocześnie zaczęli ją wyśmiewać, pukając się w głowę. Zrobiło się jej bardzo przykro. Poczuła się oszukana i głupia. Zawstydzona miała ochotę uciec do swojego pokoju i wypłakać się swojej lalce, lecz nie zrobiła tego. Odważyła się otworzyć okno i krzyknąć ponownie.
– Mamy szlaban, przecież. Wracaj do domu, bo powiem ojcu! Wracaj natychmiast! Słyszysz?
Aurelia zamknęła okno i bardzo szybko, lecz sprawnie, zaczęła się ubierać. Założyła śniegowce i kożuch, pospiesznym ruchem uwalniając spod niego garść złotych, kędzierzawych włosów. Wciągnęła czapkę na lewą stronę i wybiegła, by sprowadzić brata do domu nim wrócą rodzice. Niestety ani Bożydara, ani dzieci nie zastała już na górce za domem. Mgła pokryła połacią Santa City. Nie było już prawie nic widać. Cały świat dookoła sprawiał wrażenie, jakby ktoś z góry wylał cały dzbanek mleka. Wystraszona Aurelia nie miała pojęcia co zrobić, więc pobiegła do fabryki, by poskarżyć się na brata. Całą drogę rozglądała się uważnie, lecz nigdzie nie dostrzegła jakiegokolwiek elfa. Wbiegła do fabryki siejąc straszny zamęt.
– Witaj Aurelio, szukasz mamy? – Spytała uprzejmie pani Zosia, która musiała wiedzieć wszystko, by, jak to często podkreślała, trzymać rękę na pulsie.
– Czy wie pani, gdzie jest mama? – Spytała mała, przerażona dziewczynka. Pytanie zdawało się zbędne, gdyż pani Zosia wiedziała dosłownie wszystko.
– Czy wie? Pewnie, że wie. Kto by wiedział jak nie Zośka? – wtrącił sarkastycznie ślamazarny pan Genio.
– U prezesa w gabinecie. – odrzekła Zosia.
Dziewczynka nabrała rozpędu i wbiegła na schody. Jednak pani Zosia zatrzymała ją już na trzecim schodku.
– Dokąd to, laleczko? Nie widzisz kochaniutka, że schody świeżo umyte? Musisz zaczekać tutaj!
– Ale ja, ja nie mam czasu, mój brat się zgubił. Niech mi pani pozwoli wejść do mamy. Muszę jej powiedzieć zanim stanie się coś złego. – Gorączkowała się dziewczynka.
– No moment, złociutka. Zadzwonię do gabinetu. – uspokajała ją pani Zosia.
Podniosła różową krótkofalówkę i nacisnęła jakiś guzik.
– Halo, czy ktoś mnie słyszy?
– Tak, tu general manager, Olo.
– A tu floor manager – pozwoliła sobie zażartować Zośka, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. – Córka do państwa. Czy byłby pan łaskawy pofatygować się na dół? Tylko proszę zjechać windą, schody są jeszcze mokre.
– Właśnie zjeżdżam. – odpowiedział Olo, po czym otworzyły się drzwi windy i wyszedł z niej tata Aurelii.
Dziewczynka podbiegła do niego i wybuchła płaczem.
– Bo my sprzątaliśmy, to znaczy ja sprzątałam, a Bożydar trzepał, to znaczy się, miał wytrzepać dywan, a nie ma go, poszedł do dzieci. Zjeżdżał na dywanie z górki, a gdy po niego poszłam już go nie było. Nic nie widać, mgła opanowała wszystko, nie mogę go znaleźć. A jeśli coś mu się stało?
– Niech no tylko dorwę tego gówniarza, to z pewnością coś mu się stanie.
Olo złapał Aurelkę za rączkę i zawołał żonę. Odprowadził je do domu, opowiadając Bożence po drodze o wyczynach urwisa. Kazał zostać im w domu, złapał za latarkę i wyruszył na poszukiwania. Szedł po mlecznych bezdrożach Sopelkowa wołając.
– Boziek, synku! Gdzie jesteś? Odezwij się, proszę. Wracaj do domu.
Obszedł całe Santa City i miał zamiar udać się do Mańka, by pomógł mu w poszukiwaniach syna, gdy, w słabym świetle latarki, ujrzał swoje dziecko na oddalonej krze dryfującej po stawie. Pośpieszył do warsztatu krzycząc.
– Maniek, prędko bierz linę. Boziek utknął na stawie. – Maniek posłusznie sięgnął po linę i wybiegł z domu. W oddali, na samym środku stawu, na skrawku lodu, zobaczył wystraszonego chłopca. Wcisnął Olkowi linę w dłoń i wrócił do domu. Chwycił hak holowniczy, koc i skrzynkę narzędziową i pobiegł za Olkiem. Przywiązał hak z liną do dorodnej jodły, a koniec liny wręczył mu.
– Masz, obwiąż się w pasie, idź po niego. – Zarządził Maniek z wręcz jasnym umysłem.
– Synku, tylko spokojnie, już po ciebie idę. – Olek uspokajał syna. Zupełnie opuścił go gniew, który jeszcze przed chwilą paraliżował jego umysł.
– Podaj mi dłoń, nie bój się, tatuś cię wyciągnie. Zaufaj mi synku. Wyciągnij dłoń, proszę.
Chłopiec z wielkim trudem starał się zapanować nad swoimi kończynami. Przemarzł do szpiku. Zupełnie ostatkiem sił wyciągał niezgrabnie lewą dłoń, próbując prawą utrzymać się na krze, by nie wpaść do lodowatego stawu. Ojciec złapał gwałtownie syna za dłoń i chwycił bardzo mocno, tak, by mu się nie wyślizgnął. Chłopca to nie bolało, stracił już prawie czucie w swych dłoniach i stopach. Olo zbliżył się do syna i wziął go na ręce. Bardzo ostrożnie i powoli wycofywał się z wciąż trzaskającego lodu, który, jak źle nastrojone skrzypce, przeraźliwie skrzypiał pod jego stopami. Równie głośno biło serce przestraszonego chłopca. Gdy udało im się wydostać na brzeg, Olo przytulił syna, by oddać mu choć odrobinę swojego ciepła.
W tym samym momencie Maniek rzucił linę i podbiegł z kocem. Okrył chłopca i zawiózł ich oboje skuterem śnieżnym do domu, gdzie czekała na niego siostra i matka.
Mały elf był przemoknięty do ostatniej nitki. I choć ręce i stopy były skostniałe i lodowate w jego skroniach szalało piekło. Żar był tak potężny, że spalał jego skronie. Zapadł zmierzch i zapowiadała się długa noc, więc od razu posłano po doktora. Pani elf przebrała syna w czystą, suchą i ogrzaną na piecu pidżamę i zaparzyła lipową herbatę z badylami malin i cytryną. Zaniosła syna do jego pokoiku, gdyż nie był w stanie samodzielnie stanąć na nogi. Na wszelki wypadek zabroniła też jego siostrze odwiedzin u brata. Aurelia mimo, że zazwyczaj była bardzo uprzejmą i posłuszną dziewczynką miała, niestety, odziedziczoną po bracie zdolność do pakowania się w kłopoty. Kiedy jej mama wyszła po świąteczne sprawunki, a tata smacznie chrapał przed telewizorem zakradła się do pokoju brata. Gryzło ją okropnie sumienie, że nakablowała na niego rodzicom i miała potrzebę przeprosić go akurat teraz. Upewniając się czy ojciec na pewno zasnął przemknęła na palcach, dość delikatnie uchylając hałaśliwe drzwi.
– Śpisz? Przepraszam, że nakablowałam rodzicom. Nie mogłam znieść myśli, że coś mogło się tobie przytrafić.
– Oj, daj spokój mała. Gdyby nie ty, zamieniłbym się w lodowy posąg. Tak naprawdę powinienem ci podziękować, że sprowadziłaś dla mnie pomoc.
Aurelia uściskała brata ze łzami w oczach.
– Nie przesadzaj z tą czułością. Wymknęło mi się przypadkiem. Masz pomysł na jasełka? – Bożydar próbował się uwolnić z umizgów siostry.
– Jasełka? Zupełnie o nich zapomniałam. Nie martw się, wymyślimy coś, co na pewno spodoba się rodzicom i babci. – Odrzekła.
– Za kilka dni święta. Powinniśmy zacząć już próby, a nie mamy nawet scenariusza. Idź już mała, bo rodzice mogą zauważyć, że tu weszłaś i będziesz miała przeskrobane. Do jutra. – Elf delikatnie spławił siostrę.
Aurelka wróciła na paluszkach do swojego pokoiku i urządziła naradę ze swoimi lalkami.
– Myślisz Iwonko, że jasełka powinniśmy wykonać w stylu kabaretowym? Czy raczej na poważnie, bo w końcu święta to poważna sprawa? – Zapytała swojej najstarszej, gałgankowej lalki.
Nagle, mała elfinka, poczuła, że kręci się jej w głowie. Próbowała zbiec czym prędzej ze schodów, by poinformować ojca, że coś złego dzieje się w jej głowie. Jakby toczyła się w niej straszna wojna z potworami, gdy nagle poczuła dreszcze i zrobiło jej się strasznie zimno. Biegła coraz wolniej, choć używała do tego coraz więcej siły. Gdy była już prawie u mety, czyli tam gdzie na kanapie siedział Olo, jej tato, upadła nie kończąc biegu. Na tyle jednak przytomnie, że ostatkami sił zawołała.
– Tatusiu, tak mi słabo.
Olek zerwał się z kanapy i pobiegł do przedpokoju. Na półpiętrze, przy drewnianej, białej balustradzie, leżała jego mała córeczka. Podniósł swoją ukochaną córeńkę. Choć była drobną dziewczynką wydała się cięższa niż zazwyczaj kiedy to brał ją na ręce i wykonywali różne akrobacje. Zaniósł ją na piętro, do jej pokoiku. Przekręcił klamkę i stopą uchylił drzwi. Położył ją na miękkim, puchatym, pełnym różnych poduszek i przytulanek, łóżeczku pod tiulowym, jasnoróżowym baldachimem. Złapał za telefon, by zadzwonić po doktora Morsa, kiedy to on właśnie zapukał do ich drzwi z wizytą do chłopca.
– Panie doktorze, jak dobrze, że pan jest. Stało się coś strasznego. Przed chwilą Aurelka zemdlała i spadła ze schodka. Bardzo się niepokoję. – mówił roztrzęsiony Olek.
– Pozwól, że zbadam ją, a potem zajrzę do chłopca. – Odparł doktor Mors.
Ojciec zaprowadził lekarza do pokoju dziewczynki, uchylił kołderkę, podniósł sukienkę i zniecierpliwiony oczekiwał diagnozy. Doktor dotknął czoła i dłoni Aurelii. Była rozpalona jak piec. Osłuchał jej klatkę piersiową i plecy, zajrzał do gardła, nacisnął parę razy brzuch i spuścił głowę. Było mu przykro, gdyż miał do przekazania nienajlepsze wieści. Nic jednak nie powiedział prócz tego, że chce zbadać jeszcze chłopca zanim postawi ostateczną diagnozę. Chłopiec, rozpalony równie jak dziewczynka, z tą różnicą, że kasłał, ale był przytomny.
– To wirus grypy panie Olku. Oboje złapali tego samego wirusa. Czy od odnalezienia chłopca dzieci się bawiły razem? – Zapytał doktor.
– Nie, nie sądzę. Aurelia dostała zakaz odwiedzania brata dopóki ten nie wyzdrowieje. Jednak to tylko dziecko, więc mogła nie posłuchać, a przyznaję, że kimnąłem chwilę przed telewizorem, na kilka minut dosłownie. – Tłumaczył się Olo.
– Można ich już umieścić jednym pokoju. – Zasugerował Mors.
Doktor dał rodzeństwu zastrzyk i zostawił antybiotyk dla chłopca, który prócz grypy dostał ostrego zapalenia nerek. Gdy doktor wychodził minął się w przedpokoju z Bożenką.
– Doktorze, pan tutaj? Czy stan naszego synka uległ pogorszeniu. – Spytała zdziwiona
– Byłem w pobliżu i zajrzałem do was z wizytą. Dobrze się stało, gdyż i dziewczynka nagle źle się poczuła. Przepraszam, śpieszę się bardzo. Mamy tu prawdziwą epidemię grypy, inni pacjenci czekają. Najbliższe dni będą decydujące. W tej chwili nie widzę zagrożenia życia pani dzieci, jednak to może się zmienić z każdą mijającą chwilą. Zostawiłem lekarstwa, mąż wszystko pani wyjaśni. Tymczasem uciekam, obowiązki mnie wzywają. Pani wybaczy, jestem jedynym lekarzem w Santa City.